Niewola - obóz jeniecki

Wspomnienia ze wspólnej drogi po tułaczce w obozach jenieckich
Na podstawie wspomnień z dnia 18.10.1971 r. przekazanych Wacławowi Stykowskiemu przez Jerzego Kędzierskiego

Por. Jerzy Kędzierski pseud. "Kpt. Kalinowski" od 1940 r. w Z.W.Z. i P.O.Z a od 1942 r. dowódca II kompanii "Supraśl" bat. im. Łukasińskiego IV Rejon AK. W Powstaniu Warszawskim dowódca Reduty Ratusz.

"Drogi Wacku.
Stosownie do naszego ustnego porozumienia, przesyłam naszkicowane streszczenie naszej wspólnej drogi do Polski, po tułaczce w obozach niemieckich...
...Łączę miłe pozdrowienia i uścisk dłoni"
Jerzy Kędzierski

Nasza droga po kapitulacji Warszawy

Powstańcy po kapitulacji Warszawy
Układ kapitulacyjny, nadający powstańcowm warszawskim prawa i przywileje kombatanckie, m.in. opiekę i pomoc Międzynarodowego Czerwonego Krzyża (paczki żywnościowe) zabezpieczenie życia itp. pominął ugrupowania AL, co mogło stanowić poważne zagrożenie dla tej grupy powstańców. Na rozkaz Komendanta Szatbu AK ge. "Montera" Antoniego Chruściela, kpt. "Hal" Wacław Stykowski, w okresie 3 dni od podpisania kapitulacji do wymarszu z Warszawy, jako dowódca III Obwodu Wola, wystawił ponad 200 legitymacji AK dla kombatantów z AL, aby tą drogą osłonić ich przed ewentualnymi prześladowaniami ze strony hitlerowców. Warunkiem kapitulacji było złożenie broni i amunicji przy opuszczaniu Warszawy. Marsz przez ruiny pl. Grzybowskiego, Chłodnej, Wolskiej, odbywał się w ordynku. Po drodze w okolicy ul. Królewskiej, na wzgórzu rumowiska, Niemcy ustawili kamerę do zdjęć filmowych, aby w swoich kronikach szczycić się zwycięstwem nad buntowniczą stolicą Polski. Na rogatkach Wolskich, kolumny skręcały na pl. Kercelego, aby tam pod kontrolą ss-manów rzucać na stos broń i amunicję. Dalej, aż do samego Ożarowa Mazowieckiego, marsz odbywał się w podwójnym szpalerze policji ss i wehrmachtu.

Stłoczeni w budynkach fabryki, bodaj kabli, przenocowaliśmy, by następnego dnia od rana załadować się do podstawionych wagonów towarowych. Załadunek był gorzej niż bydlęcy: 1/3 wagonu upychali ile się dało (do 50-ciu osób), po czym tę część wagonu zamykali podwójnym zagrodzeniem z drutu kolczastego w drobną kratkę, a między nie ułożono walce z takiegoż drutu. Po umocowaniu tej przegrody, pozostałą część wagonu, wysłaną słomą i ławkami, zajmowała straż. Kilku żołnierzy z lufami karabinów wymierzonymi w stronę "Bandytów". Okienka wagonów w części jenieckiej zabito na głucho.

Podróż była męcząca, nie można było usiąść, wciąż ktoś deptał po koledze, a byli i ranni (na chodzie) i każde urażenie rany sprawiało ból i rozjątrzenie. W takich warunkach dotarliśmy do obozów przejściowych. Ja dotarłem do obozu w Lamgwasser. Z kpt. "Halem" dane mi było spotkać się w okresie późniejszym w obozie Oflag VII A w Murnau.


Droga do obozu przejściowego w Lamsdorfie.
Według wspomnień Kap. "Strusia" ks. Władysława Zbłowskiego: Wspomnienia Kapelana Strusia, Warszawa 1993. 


Nastąpiło wreszcie zawieszenie broni i podano wiadomość o przygotowaniach do kapitulacji. Wyznaczono ją na 30 września 1944 r, na godzinę 18.15. Po wejściu jej w życie, poszczególne oddziały powstańców, wychodziły z terenu miasta uzgodnionymi trasami.

Nasze oddziały wychodziły na Kercelak, gdzie oddawano broń przedtem zniszczoną. Stamtąd skierowano nas na ulicę Wolską w kierunku Ożarowa.

Powiada kpt. "Hal":
- Rabin, prowadziłeś nas w walce, prowadź teraz do niewoli!
Dotarliśmy do Ożarowa. Na drugi dzień załadowano nas do wagonów i ruszyliśmy w nieznane. Przez Opole dojechaliśmy wreszcie do małej stacyjki Lamsdorf (obecnie Łambinowice), gdzie nas wyładowano. Po opuszczeniu wagonów sformowano kolumny marszowe. Od razu zainteresowali się nami gestapowcy i zaczęli konfiskować, co się dało. Kpt. "Halowi" zabrano lornetkę, mnie oficerską torbę, w której miałem medaliki i dwie fotografie pogrzebu łącznika "Orła Białego" oraz polskie złotówki - pozostałość po wypłacie żołdu (w powstaniu płacono polskimi pieniędzmi). "Lechowi Grzybowskiemu" zabrali oficerską szablę. Ponieważ ociągał się z jej oddaniem, dostał jeszcze po głowie, szczęśliwie, że tylko pochwą tej szabli. Uprzednio szabla ta należała do kpt. "Hala", ale ten idąc do niewoli nie chciał jej, więc przypadła do gustu "Lechowi Grzybowskiemu" i zabrał ją.

Prowadzono nas jakieś 6 kilometrów polnymi drogami do obozu. Jak się na miejscu okazało był to obóz przejściowy, który przed nami zajmowali Warszawiacy, ewakuowani z obozu w Pruszkowie. Tam znów czekaliśmy na dużej łące na rewizję. Wszystkie oddziały były razem.

Następnego dnia przeniesiono nas do opuszczony baraków. Komendantem obozu został ppłk "Paweł", nasz dowódca z powstania.

Po koło 2 tygodniach postanowiono obóz zlikwidować i przerzucić nas gdzie indziej. Dla oficerów były oddzielne obozy jenieckie, oznaczone nazwami Oflag (dla podchorążych, podoficerów i żołnierzy Stalag). Każdy Oflag miał rzymski numer (odpowiadający numerowi niemieckiego okręgu wojskowego), wielką literą oznaczającą kolejność obozu w okręgu, oraz nazwą miejscowości. Jednych skierowano pod Hamburg, innych do Murnau, 109 do Woldebergu a 380 oficerów do Grossborn. Ja trafiłem do Grossborn (Oflag II D).

Kpt. "Hal" trafił do obozu Oflag VII A Murnau.


Oflag VII A Murnau
Na podstawie wspomnień z dnia 18.10.1971 r. przekazanych Wacławowi Stykowskiemu przez Jerzego Kędzierskiego


Na peryferiach małego miasteczka kilkunastotysięcznego Murnau , położonego u stóp alp ulokowano obóz jeniecki oficerów polskich z 1939 roku Oflag VII A. Murnau, miejscowość położona o kilkadziesiąt kilometrów od granicy szwajcarskiej, nad pięknym jeziorem Staffelsee. Obóz zlokalizowano w obszernych koszarach po jakiejś zmotoryzowanej jednostce. Teren otoczono podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego i siecią pod wysokim napięciem z licznymi wieżyczkami z osadzonymi tam ckm-ami i wjazdem przez bramę wartowni.

Obóz mieścił ok. 5000 oficerów rozlokowanych w kilkupiętrowych murowanych budynkach koszarowych. Oddzielny budynek zajmowała kompania żołnierzy pełniących funkcje gospodarcze jak: obsługa kuchni, roboty porządkowe w miasteczku itp. Na terenie były zabudowania garażowe i sala gimnastyczna, oraz oddzielny blok mieszczący komendę niemiecką z oddziałem magazynowym i kontrolnym paczek żywnościowych Czerwonego Krzyża (wydzielanych po jednej na miesiąc). Mała izba chorych była obsługiwana przez polskich lekarzy (również jeńców). W niedużym, oddzielnym pawiloniku, pomieszczeni byli nasi generałowie w liczbie 36, ze starszym obozu gen. Rómlem na czele. Rozlokowanie oficerów było wg. szarży: pułkownicy i majorowie zajmowali parter bloku A; niżsi stopniem kolejno wyższe piętra i bloki B i C; najmłodsi podporucznicy ulokowani byli w suterenach i na poddaszach.
Uprzedzeni o przybyciu powstańców, oficerowie przebywający tam od 1939 roku, podjęli zobowiązanie (nie bez oporów co poniektórych sobków) zorganizowania w każdej izbie skromnego poczęstunku dla kilku przydzielonych w tym celu powstańców. Poczęstunek składam się z kawy nesca lub herbaty oraz suchych biszkoptów i czekolady, no i amerykańskich papierosów. To była miła niespodzianka, nawiązanie znajomości i pobieżny opis wydarzeń z walk powstańczych, sytuacji w kraju itp. Padało mnóstwo pytań o poszczególne domy i nazwiska rodzin, czy nie był wiadomy ich los. Oficerów AK ulokowano w hali garażowej na piętrowych pryczach. Jedynie rannych i kapitanów ulokowano w blokach A, B i C.

Wkrótce mieliśmy możność poznać reżim obozowy z wielogodzinnymi apelami dwukrotnie dokonywanymi rano i wieczorem, obliczeniami, z godzinami posiłków i spacerów, oraz wieczornymi spacerami w korytarzach. Przeprowadzaliśmy wizyty celem odszukania kolegów i znajomych. Dowiedzieliśmy się o bibliotece- czytelni, o teatrze obozowym oraz zespole orkiestrowym symfonicznym i mandolinistów. Był to bowiem obóz pokazowy dla przedstawicieli Państw neutralnych mających podziwiać humanitaryzm Wehrmachtu. Były nawet przybory do gier sportowych. Czerwony krzyż urządzał nawet międzynarodowe konkursy z różnych dziedzin nauki i sztuki pomiędzy jeńcami różnych narodowości, w których Polacy zazwyczaj zajmowali wybitne miejsca. Nawet dla niektórych jeńców mających zamiłowanie do upraw warzywniczych, wydzielono skrawek obozowego terenu, pod mikroskopijne działki, na których pod troskliwą opieką powstawały podobno wspaniałe okazy. Zorganizowano nawet wystawę podziwianą przez Niemców. Okresowo urządzane koncerty muzyczne stały na wysokim poziomie i były "zaszczycane" obecnością rodzin nadzoru obozowego. Również przedstawienia teatralne osiągały wysoki poziom, zważywszy trudności z wykonaniem strojów i dekoracji z farbowanych materiałów ubrań jenieckich.
Wieloletni pobyt za drutami i beznadziejnie przedłużający się tok wydarzeń wojennych, w oderwaniu od rodzin i zawodów, powodował poważne schorzenia psychiczne. Tak zwaną chorobę drutów, sprawiającą pragnienia samobójcze. W miarę nasilania się choroby, koledzy czynili starania, by zaprzątając pracami społecznymi, nauką, sportem, brydżem itp. urozmaiceniami szarego, obozowego wegetowania, ratować przed schorzeniami psychicznymi. Gdy to zawodziło, przesyłano na izbę chorych pod troskliwą opiekę lekarzy i pacjentów. Mimo tych zabiegów zdarzały się wypadki samobójstw i to nie pojedyncze. Taki samobójca, potrafił zmylić czujność opiekunów i w czasie dozwolonych spacerów rzucał się na druty aby zastrzelił go wartownik, wieszał się na poręczy łóżka lub w ubikacji, albo rzucał się z dachu na bruk.

W obozie organizowano różne kursy z zakresu szkół średnich, maturalnych i wyższych, studia specjalistyczne oraz administracyjne. Prowadzono również prace artystyczne, wszelkiego rodzaju majsterkowanie i wyrabianie artystycznych i pomysłowych wyrobów na własny użytek i na sprzedaż.

Zdjęcia: Obóz Murnau


Walutą obozową były angielskie i amerykańskie papierosy. Był nawet zorganizowany sklepik, w którym można było kupić różne rzeczy. Sklep ten uruchamiano w czasie określonym w porze południowej. Powstała poczta obozowa przesyłająca ozdobne depesze i życzenia okazyjne, ręcznie fabrykowane. Była wytwórnia baretek symbolizujących posiadane odznaczenia, a wykonane w naturalnych kolorach ze zużytych szczoteczek do zębów, resztek termosów i innych akcesoriów. Cena takiej baretki wynosiła kilkadziesiąt papierosów (35). Wyrabiano pierścienie, cygarniczki, papierośnice, figurki, rzeźby. Były też wytwarzane i stale doskonalone kuchenki, od prymitywnych jedno-paleniskowych kaganków, do wielo-płomiennych, a nawet gazowych. Za cenę większej ilości papierosów od czasu do czasu zdarzała się awaria prądu pogrążająca cały obóz w nieprzeniknionym mroku na 1/2 godziny. W tym czasie ktoś z wtajemniczonych odbierał kilka baranów, lub woła, szybko sprawiał dzieląc na połcie lub ćwiartki.  Mięso przekazywano do tzw. hurtowników blokowych, ci zaś równie sprawnie i szybko rozsprzedawali poszczególnym mężom zaufania na izby. Wszystko to było doprowadzone do takiej perfekcji, że gdy światło zapłonęło, nie było żadnego śladu przeprowadzonych operacji.
Istniał także potajemny handelek w budynkach kampanii żołnierskiej. Żołnierze ci często wyprowadzania poza obóz dla wykonania różnych prac porządkowych, potrafili przekupić papierosami eskortę i wpadać do sklepików, gdzie za papierosy, czekoladę, bądź inne przysmaki z paczek Czerwonego Krzyża, mogli nabyć parę bochenków chleba lub innych produktów. Po powrocie do obozu wymieniali je zgłodniałym oficerom za znacznie podwyższoną cenę na pierścionki, zegarki, papierośnice lub papierosy. W ten sposób wielu z tych żołnierzy stało się swego rodzaju bogaczami.

Jeńcy z 1939 roku mieli się dużo lepiej od AK-owców, gdyż mieli czas na nawiązanie kontaktów z rodzinami w kraju i znajomymi, kolegami w Anglii, Kanadzie, Ameryce bądź też różnymi komitetami opiekuńczymi w Szwecji, Argentynie, Palestynie i innych krajach, skąd otrzymywali, niezależnie od paczki z Czerwonego Krzyża, dodatkowe, imienne adresowane. Wielu z nich posiadało pokaźne zasoby w produktach i papierosach a brakujące towary łatwo było im dokupić. Za zgodą władz obozowych w umywalkach w suterenach pitraszono wieczorami posiłki uzupełniające głodowe porcje, gdyż wyżywienie obozowe było niesamowicie skąpe. Składało się na nie: raz w tygodniu wydzielany jeden bochenek chleba razowego przewidziany na 6 dni, bo 7 dzień był postny - rano i wieczorem kubek czarnej lury gorzkiej; na obiad miska chudej polewki z wygotowanej brukwii z rzadko jej pływającymi skrawkami, nieokraszonej, nieosolonej z dwoma ziemniakami w mundurkach. Starzy jeńcy doszli do wprawy w dzieleniu chleba na porcje i ściśle wydzielając kromki. Natomiast AK-owcy nie potrafili opanować głodu i zazwyczaj po 3-4 dniach znikał ostatni kęs. Nie mieli czym uzupełniać głodowych racji. Dopiero po wysłaniu do siedziby Czerwonego Krzyża listy przybyłych do obozu Murnau AK-owców, nadeszły i dla nas paczki. Radość była krótka. Niemcy wydając paczki, rozpakowywali je wszystkie, puszki konserwowe otwierali, wykładając ich zawartość na przynoszone przez nas miski. Potrawy szybko się psuły i po paru dniach sytych, powracały dni głodu.

Niemcy zezwolili na trzymanie w obozie kotów dla zwalczania myszy i szczurów. Jeńcy z 1939 roku tak mocno przywiązali się do tych kotów, a było ich sporo, że każdy pupilek miał swoje imię, był pieszczony, obficie dokarmiany. Koty urosły do dużych rozmiarów. Pewnego wieczoru kilku wygłodniałych AK-owców wyłapało wszystkie koty, cichutko je sprawili na mięso i sprzedali panom pułkownikom jako nowy przysmak - transport zajęcy. Rozparcelowane na porcyjki befsztykowe, odpowiednio przyprawione, były z nabożeństwem spałaszowane, a mlaskaniom i przechwałkom nie było końca. Jakież jednak rozgoryczenie i obrzydzenie wywołała świadomość, że zamiast zajęcy spożyli własne koty. Kawał ten zrobiło najwyżej kilku kpiarzy, czy kombinatorów, a jednak od tej pory pogłębił się rozdźwięk pomiędzy starymi i młodymi jeńcami.
Oficerowie z 1939 roku z satysfakcją rozpuszczali i metodą szeptaną rozpowszechniali najwymyślniejsze bujdy i brednie o AK-owcach. Szczególnie jeden paszkwil był nadto jadowity i zniesławiający. Rozpowszechniano informację, że jeden z AK-owców oddał swoje buty do reperacji do kompanii żołnierskiej, a za ich reperację miał zapłacić złotą monstrancją. Uwierzył w tą brednię nawet starszy obozu gen. Rómel, powtarzając ją podczas bytności w bloku AK w sali garażowej w obecności komendanta tej sali kpt. "Hala" Wacława Stykowskiego. Dopiero śledztwo przeprowadzone na żądanie oficerów AK występujących w obronie honoru AK, doprowadziło do wykrycia autora tej plotki, znanego kolaboranta. Niemcom chodziło o rozniecenie nieufności i nienawiści między tymi dwoma środowiskami.

I bez tych plotek było dość powodów różniących obie grupy. Przeszło pięcioletni pobyt za drutami, z dala od rodzin i normalnego trybu życia, musiał wywrzeć wpływ na psychikę jeńców. Dodatkowo oderwanie od przemian zrodzonych w kraju pod okupacją, skostniali w swych wizjach przyszłości jako powrotu do stanu sprzed 1939 roku. Zastraszeni postępami niepokonanej armii niemieckiej, przeświadczeni o odległym terminie wyzwolenia, schorowani niedostatkiem witamin, owoców, jarzyn, z trwogą myślący o sprawności funkcjonowania organizmu, niepostrzeżenie ulegli różnym dziwactwom i rozdrażnieniom. Objawiało się to w częstych sprawach honorowych z byle błahych powodów, prowadzonych z całym nabożeństwem, aż do końca, z tym, że pojedynek zostawał zawieszony do momentu wyzwolenia. Innym przykładem może być fakt budzenia się namiętnej miłości do aktorów odgrywających kobiece role (przeważnie młodych podchorążych). Objawem tego były czułe listy. Ponadto oficerowie zawodowi, nieco lekceważąco odnosili się do szybciej awansujących oficerów AK, podczas gdy oni tyle lat trwali na niezmienionych stopniach. Szczególnie niezrozumiały wydawał się stosunek iście demokratyczny między oficerami różnych stopni AK i w odniesieniu do żołnierzy traktowanych jako kolegów, podczas gdy oni nie mogli znieść pobytu podchorążych w gronie oficerskim. Na żądanie oficerów z 1939 r., podchorążowie zostali przewiezieni do innego obozu. Podczas tego transportu czterech podchorążych zbiegło, dwaj w czasie ucieczki zginęli, dwóm udało się przedrzeć do Szwajcarii. Jeden z nich, już jako delegat Czerwonego Krzyża, wizytował obóz w Murnau (kolega kpt. "Hala"). Nic dziwnego, że oficerowie AK traktowani jako "czerwoni", jeśli nie wprost "komuniści", odwzajemniali się niechęcią do nawiązywania przyjaźni, a starszyznę obozową nazywali wręcz "pawianami".

Jednym z milszych urozmaiceń życia obozowego były spotkania południowe w lokaliku „Pod Zielonym Balonikiem” na wzór kawiarni kabaretu krakowskiego. Tu za kilka papierosów otrzymywało się kubek wrzątku do zaparzenia nesci, tu można było spotkać kolegów z innych bloków, pogawędzić w przerwach w występach pianistów, satyryków, komików i innych artystów.

W bloku A, w poszerzonej części korytarza, jakby w hallu, wisiała spora mapa Europy, a na niej kolorowym sznurkiem i proporczykami w szpileczkach wyznaczone linie terenów opanowanych przez Wehrmacht. W pomieszczeniu tym, wieczorem wolno było informować zebranych oficerów o zachodzących zmianach. Informacji tych udzielał stary referent, adwokat warszawski, na podstawie lektury gazet niemieckich, których kolportaż był dozwolony, zaś miedzy wierszami były wstawki informacji z zachodu, wychwytywanych za pomocą dwóch tajnych odbiorników radiowych. O istnieniu tych odbiorników dowiedzieliśmy się po wyzwoleniu. Jeden z nich był umieszczony w blaszanym wiadrze o podwójnym dnie, służącym do trzymania wody, zaś drugi sprytnie zamontowany w jednym ze stołów. Materiał do budowy dostarczył partiami, przemycanymi ukradkiem, jeden z żołnierzy niemieckich. Był nim Polak z poznańskiego, który spotkawszy swego dowódcę pułku w gronie jeńców, zgłosił gotowość służenia Polsce.

Do bloku A „Pułkowników-Rzemieślników” (nazwa pochodzi od ich nazwisk: Szewczyk i Krawczyk) skierowany został major sowiecki, artylerzysta Łatyszonog, który dostał się do niewoli w Warszawie w grupie wojsk desantowych na Czerniakowie. Nasi pułkownicy, a szczególnie wyspecjalizowani w artylerii, gawędząc z nim starali się poznać jego stopień wyszkolenia i orzekli, że wiedzę wojskową posiadł na dobrym poziomie. W sprawach organizacyjnych czy ustrojowych, był nadzwyczaj zamknięty.

Oficerowie AK, świadkowie przemarszu wycofujących się z frontu wschodniego w żałosnym stanie resztek rozbitych dywizji, tak do niedawna butnych zwycięzców, świadomi ciosów zadawanych im na wszystkich frontach, byli przeświadczeni o rychłym pokonaniu Niemców. Odmiennie patrzyli na bieg wypadków znużeni wieloletnim oczekiwanie na uwolnienie, oficerowie z 1939 roku. Wystarczył konwulsyjny zryw armii niemieckiej w Belgii, ofensywa w Ardenach, a już gotowi byli wierzyć w możność zepchnięcia Aliantów do morza i - o ile nie w ostateczny wynik tych gigantycznych zmagań, to w nowe odwleczenie na długo dnia wybawienia z niewoli.

Tymczasem do obozu w Murnau upychano coraz to nowe grupy jeńców innych narodowości, zajmując halę gimnastyczną. Zimą doprowadzono także sporą część polskich jeńców z obozu w Woldenebergu. Część tego ewakuowanego przed armią sowiecką obozu, zdołały uwolnić czołgi sowieckie, resztę przepędzono pieszo przez całe Niemcy, aż do Murnau. Grupa ta zaimponowała wystawą rękodzieł majsterkowiczów, a w szczególności nowym typem kuchenek z urządzeniem dmuchawy ręcznie pokręcanej, dzięki której temperaturę ognia podnoszono do kilkuset stopni. Gotowani litra wody nie trwało więc dłużej niż dwie minuty.

W tym czasie coraz częściej odbywały się przeloty armady powietrznej Aliantów. W nocy coraz częściej widać było łuny nad Monachium. Nawet w dzień odbywały się przeloty nad nami, a na ryk syren trzeba było szybko przerywać spacery i chować się do baraków. Wyszedł nawet rozkaz zabraniający pod karą śmierci zbliżania się do okien na mniej niż jeden metr.

Niemcy sięgając po ostatnie ludzkie rezerwy, zabrali załogę obozu na front, zastępując ją Volkssturmem – cywilów bardzo starych i młodzików z hitlerjugend. Ci ostatni nadgorliwcy zabili w czasie alarmu kilku oficerów, mimo iż nie zbliżyli się do okien. Tak zginął obiecujący bardzo zdolny major kawalerii trafiony w szyję podczas wykonywania zwrotu z w bloku A. Tak zginął podczas przygotowań do golenia oficer poznaniak, ciszący się specjalnymi względami u Niemców jako jeden z siedmiu bohaterów Wehrmachtu z pierwszej wojny, których nazwiska wydrukowane w elementarzach każde dziecko niemieckie musiało znać na pamięć. Oni to, jako jedyni z szeregu batalionów wybitych w walkach o twierdzę Verdun, zdołali dotrzeć do frontu i wrzucając granaty poprzez wentylatory, spowodowali poddanie się 5 tysięcy francuskich obrońców.

Wreszcie doczekaliśmy się dnia, w którym usłyszeliśmy odgłosy pojedynku artyleryjskiego. Już tylko kilkadziesiąt kilometrów dzieliło nas od armii amerykańskiej. Aby uniknąć nalotu na obóz, Niemcy zezwolili wykonać wapnem na dziedzińcu duży napis ”Polish Camp”. Następnego dnia odgłosy walki stały się jeszcze bliższe, zjawił się amerykański samolot zwiadowczy. Załoga niemiecka zeszła z wież, broń ustawili w kozły, a z oficerów pozostał już tylko jeden. Uzbrojony w białą flagę, wychylając się bramy na drogę, pomachiwał flagą i zaraz pospiesznie się chował. Był to dzień 27 kwietnia 1945 roku. Cały niemal obóz wyległ na dziedziniec, napierając na wysokie ogrodzenie kolczaste. Wielu powyłaziło na dachy.

W pewnym momencie rozległ się odgłos gąsienic i szum motorów. Oficer jeszcze raz wyszedł przed bramę ze swą flagą. W tym momencie posypał się grad wystrzałów. Niemiec został ranny, ale i dwóch naszych zostało ranionych rykoszetami. Okazało się, że w tym czasie z przeciwnej strony nadjeżdżała kolumna SS dowodzona przez majora i kapitana z rozkazem zlikwidowania nas.

W momencie machania białą flagą, z grupy niemieckiej posypały się strzały. Czołgiści amerykańscy sądząc, że to podstęp, błyskawicznie pokryli ogniem nadjeżdżającą grupę niemiecką i naszą bramę. Samochód osobowy został zniszczony i zepchnięty z drogi. Zwłoki majora i kapitana porzucono na pobocza. Ciężarówki z SS zdołały zawrócić i w popłochu uciekać, a czołgi i pancerki pomknęły za nimi. Jednemu z naszych udało się wskoczyć na czołg by walczyć dalej, lecz po paru dniach został on odstawiony do obozu. Nasi dłużej już nie czekali. Natarli na bramy i pochwycili broń niemiecką. Radość ogarnęła wszystkich. Wydawało się, że teraz skończyła się niewola i nastąpi powrót do rodzin. Niestety, z uwagi na przemykanie się licznych uzbrojonych oddziałów niemieckich wycofujących się z Włoch poprzez Alpy i bez pardonu strzelających do napotykanych Amerykanów czy spacerujących jeńców, nastąpił zakaz wychodzenia pojedynczo, a tylko grupkami z uzbrojoną eskortą.

Tymczasem oddział składający się z najbardziej wtajemniczonych oficerów z 1939 roku po przejęciu broni poniemieckiej, wystawił warty przy bramie i obsadził wieżyczki wyposażając je ckmy. Rzekomo dla osłony obozu, ale wieżyczki miały otwory strzelnicze i reflektory skierowane tylko na obóz. Faktycznie przejęli oni funkcje pełnione dotychczas przez Niemców. Mimo straszliwego przeludnienia kwater, zamiast przeprowadzić część jeńców do bloku po administracji obozowej, zajęto go na bogato rozbudowane agendy ministerstwa obrony z całym szeregiem departamentów i szefostw. Nie wykorzystano także dużych koszar położonych bliżej miasteczka.

Pierwszy przybysz z zewnątrz to gen. „Bór-Komorowski”. Po zwolnieniu go z osobnego więzienia, wezwany do Londynu, po drodze pragnął odwiedzić swoich oficerów z AK. Pomijając względy kurtuazyjne, zamiast najpierw złożyć pokłon generalicji, skromnie przyszedł do bloku garażowego – kwatery AK. Natychmiast uradowani chłopcy wyciągnęli na murawę kilka stołów i ław, sprokurowali wrzątek na kawę, wynieśli pianino z sali gimnastycznej, wszystko po powstańczemu w tempie błyskawicznym. Rozsiadłszy się wokół wodza w radosnym nastroju zaczęli śpiewać pieśni powstańcze. Po miłym powitaniu gen. „Bór-Komorowski” udał się z wizytą do generałów. Na prośbę zaciekawionych pozostałych oficerów z 1939 roku, zebranych tłumnie w sali gimnastycznej, wygłosił krótkie przemówienie objaśniając iż sam równie jak my nic nie wie i że jest wezwany do Londynu, gdzie zapadną decyzje odnośnie dalszych poczynań.

W niedługim czasie po tym, zawitał do naszego obozu gen. Anders. Ten zaczął od wizytacji pawilonu generalskiego. Po pewnym czasie wystąpił podobnie jak gen. „Bór-Komorowski” do zebranych oficerów z niemal analogiczną mową, po czy odjechał do Londynu.

Uprzednio wydarzyło się coś wręcz fantastycznego, co jest chyba przejawem choroby obozowej. Otóż, wkrótce po wyzwoleniu, dowódca VII armii amerykańskiej, poinformowany że w obozie naszym jest liczna grupa polskich generałów ze Starszym obozu gen. Rómlem, przysłał do obozu swojego oficera dla złożenia w jego imieniu wizyty kurtuazyjnej. Sam pochłonięty dowodzeniem w trwającej walce, nie mógł tego dokonać osobiście. Zapraszając do siebie, gen. Rómel dumny z tego, że stażem jest najstarszym generałem nie tylko w Polsce, pragnął okazać swą wielkość i zwlekał z przyjęciem wizyty oficera amerykańskiego, rzekomo z powodu zajęć. Trwało to bez mała dwie godziny. W tym czasie adiutanci oprowadzali oficera amerykańskiego po całym obozie i starali się jakoś go zająć. Wreszcie doszło do powitania, które wypadło dość oschle, nawet wyniośle. Po wyjeździe gościa nastąpiła długa narada generalicji. Nalegano, aby następnego dnia gen. Rómel osobiście rewizytował dowódcę VII armii, lecz ten z uporem godny lepszej sprawy oświadczył: „jak on mnie wysłał oficera grzecznościowego, tak ja jemu też, a nawet dwóch grzecznościowych poślę”. Podobno do rana trwały zaklęcia by zmienił swe postanowienie, lecz na próżno. Nazajutrz wysłani oficerowie przyjęci zostali dość szybo, ale na stojąco i po krótkiej wymianie grzeczności zostali zaproszeni do kasyna. Odwykłym od alkoholu, szybko zaprószyły się głowy i nieprzytomnych odstawiono do obozu.

Po wyjeździe gen. Andersa, gen. Rómel wraz z synem i adiutantem wybrali się do Monachium poniemieckim samochodem. W dowództwie amerykańskim nie odmówiono prośbie o podstawienie samolotu, lecz po porozumieniu z Londynem samolot wylądował w Paryżu. Stamtąd generała odstawiono do Nicei, a syna i adiutanta zawrócono do Murnau. Zbyt dużo było kandydatów na wodzów.

Po kapitulacji Niemiec, cały szereg obozów rozsianych na terenie Niemiec, w związku z ucieczką administracji hitlerowskiej, wymagało opieki.

Około 6 maja 1945 roku, pułkownik Tomaszewski, b.d-ca legii Akademickiej na polecenie gen. Rómla, zwrócił się z propozycją do kpt „Hala” Wacława Stykowskiego, komendanta bloku H (garaży) mieszczącego oficerów AK, z propozycją aby wespół z kilku dobranymi przez siebie oficerami AK objął w Monachium obóz ok. 500 byłych żołnierzy AK. Kpt. „Hal”, z uwagi na konieczność kontaktowani się z amerykańskimi urzędami i dowództwem zaproponował, aby dobrać jednego z oficerów z 1939 roku z dobrze opanowaną znajomością języka angielskiego. W ten sposób skompletowano grupę pięcioosobową w skład której weszli: por. Jerzy Kędzierski („Kpt. Kalinowski”); por. Argasiński i trzeci AK-owiec oraz por. „Adam” (nazwisko zapomniane; oficer z 1939 roku). Dowódcą ekipy był kpt. „Hal”.

Wyjazd nastąpił 8 maja 1945 roku. Płk. Tomaszewski, żegnając się z nami, życzył nam aby przynajmniej w ciągu miesiąca uporządkować sprawy i doprowadzić do ładu, nieco rozhukaną po upojeniu zwycięstwem, „kompanię”. Zataił przed nami fakt uprzedniego wysłania dwóch ekip złożonych z oficerów z 1939 roku. Zataił fakt, że obie ekipy nie potrafiły, nie znając mentalności żołnierzy AK, ich psychiki, pozyskać autorytetu i posłuchu. Usiłowały komenderować szorstko, z dystansem dostojeństwa oraz uprzedzeniem jak do komunistów. Chłopcom to nie odpowiadało, więc pierwszą ekipę spławili ponętną pokusą: ładnymi mieszkaniami pohitlerowskimi z wdzięczną obsługą młodych Niemek; a drugą w sposób mniej wyszukany: po prostu zaprosili do wieczerzy z alkoholem. Odzwyczajeni od kilku lat od picia, szybko zostali spojeni do nieprzytomności. Ułożono ich na siennikach, wkrótce zanieczyszczonych. Nad ranem zostali wraz z siennikami wyniesieni na ulicę z poleceniem nie wracania.

Wysadziwszy nas w Monachium przed budynkiem szkoły (kwatery AK-owców), płk. Tomaszewski odjechał w dalszą drogę. Było niedzielne popołudnie. Dość chłodno powitał nas młody plutonowy, pełniący funkcję kancelaryjno-gospodarcze. Po zapoznaniu się z pismem gen. Rómla – nominacją naszej ekipy, oprowadził po obszarze (I piętro) części szkoły zajętej przez polska grupę w składzie ok. 500 żołnierzy i podoficerów. W tym składzie było ok. 60 żołnierzy z 1939 roku. Wskazał nam salkę na zakwaterowanie naszej ekipy. Pomieszczenie było zagracone przyborami szkolnymi przynoszonymi z sal zajętych na kwatery żołnierskie. Nie kwapiąc się do udzielenia jakiejkolwiek pomocy, wskazał jedynie miejsce, gdzie w częściowo zburzonym skrzydle budynku, były zapasowe prycze z siennikami. Po uprzątnięciu pomieszczenia, wnieśliśmy prycze i materace. W tym czasie jeden z naszej ekipy, zniechęcony bałaganem i brudami, napotkał znajomych udających się samochodem do oddziałów gen. Maczka. Zapragnął odszukać swoją żonę przebywającą w jakimś obozie na terenie północnych Niemiec w pobliżu granicy belgijskiej. Nie pożegnawszy się z nami, dosiadł się do znajomych i wyjechał. Po urządzeniu kwatery zrobiliśmy obchód sal żołnierskich w nadziei napotkania któregoś z kolegów podkomendnych, oraz dla poznania się z żołnierzami. Okazało się, że nasze pseuda i nazwiska, jak również bojowa przeszłość była dostatecznie znana, a bezpośredni koleżeński sposób bycia od razu otworzył serca i pozyskał zaufanie chłopców. W każdej Sali było gwarno i wesoło. Wszędzie usiłowano nas ugościć jadłem i napojami, ze staropolską gościnnością. Trzeba było choć w każdej izbie wychylić kielicha, przekąsić cośkolwiek i pogadać, aby nie urazić i poznać z grubsza ludzi, ich stany rodzinne, zawody, miejsce walk itp. W niektórych salach napotkaliśmy młode dziewczęta niemieckie, a w jednej całą orkiestrę niemiecką przygrywającą za jadło i wypitek. Wszędzie widać było ślady kawalerskich nieporządków, a najgorzej było na schodach i w sanitariatach.

W gronie tym poznaliśmy także wielu poważniej myślących ludzi, nauczycieli, rzemieślników, urzędników, którym nie podobało się zachowanie nazbyt rozhukanych kolegów. Zaskoczyło nas posiadanie dużej ilości broni i amunicji. Niemal każdy miał pistolet, były kb, rkm`y, ckm`y, granaty, amunicja zwykła i świetlna, a nawet rakietnice. Broń ta, porzucona przez Niemców w ucieczce przed Amerykanami, była skwapliwie zbierana przez naszych chłopców tak na wszelki wypadek, podobnie jak w Warszawie. Żołnierz bez broni i amunicji żel się czuł i zdany był na oczekiwanie zamiast czynną walkę.

W budynku szkoły mieściły się ponadto kompania jeniecka sowiecka, grecka i jugosłowiańska. Prowadzono wspólną kuchnię z resztek zapasów niemieckich. W najgorszej sytuacji byli jeńcy sowieccy. Ich rząd nie miał podpisanego układu z organizacją Czerwonego Krzyża, więc sowieccy jeńcy nie otrzymywali z Czerwonego Krzyża paczek. Po upadku administracji hitlerowskiej, jeńcy zdani na siebie, myszkowali po mieszkaniach opuszczonych przez dygnitarzy hitlerowskich, a nasi nawet pozajmowali wiele mieszkań na prywatne kwatery. Do szkoły przychodzili tylko w odwiedziny i dla zabawy. Otrzymanym zaopatrzeniem amerykańskim, wspomagaliśmy kompanię sowiecką.

Jednym z najpilniejszych zadań była konieczność zarejestrowania w komendzie amerykańskiej stanu wszystkich jeńców. Należało to wykonać, aby uzyskać zaopatrzenie, legitymacje i opiekę sanitarną. Po złożeniu przez nas sprawozdania w komendzie miasta, mjr Wiffe wysłał swojego oficera dla sprawdzenia naszych doniesień. Po potwierdzeniu mjr Wiffe nabrał do nas zaufania. Powierzył nam stos legitymacji dla wszystkich b. jeńców. Legitymacje były opatrzone pieczątką mjr. Wiffe. Polecił on również wydanie zaległego zaopatrzenia. Zanim zdążyliśmy powrócić do naszej kwatery, przyjechało kilka ciężarówek wypełnionych zapasem żywności i prowiantów kuchennych. Asystujący oficer amerykański uzależnił wyładowanie towaru od uprzedniego uprzątnięcia i wyszorowania całej kuchni i magazynów przykuchennych. Zachęceni widokiem bogatego zaopatrzenia, szybko znaleźli się ochotnicy, którzy z zapałem oczyścili pomieszczenia i rozładowali ciężarówki. Widząc wynik naszej pracy, chłopcy nabrali do nas większego szacunku i zaufania, przekonani, że nie zjechaliśmy tutaj dla zabawy wojsko czy też komenderowanie, ale dla opieki nad nimi. Dzięki temu udało się nam wyperswadować konieczność utrzymywania higieny, dbałości o czystość pomieszczeń i zaniechanie beztroskich hulanek. Nie chcieliśmy narzucać żadnego drylu ani absorbować ich czasu z wyjątkiem dyżurów porządkowych i kuchennych oraz bytności na porannym i wieczornym krótkim apelu. Aby nie dopuścić do fraternizacji i niebezpieczeństwa wsiąknięcia w środowisko niemieckie, wymagaliśmy poniechania kwater prywatnych i nocowania w szkole. W pierwszych dniach znaleźliśmy posłuch w gronie osiemdziesięciu kilku osób. To wystarczyło na początek. Następnego dnia, na życzenie komendy amerykańskiej, w godzinach rannych, zapewniliśmy obecność niemal wszystkich b. jeńców. Przybył amerykański pojazd sanitarny i za pomocą środków DDT wszyscy jeńcy zostali zabezpieczeni przed chorobami zakaźnymi roznoszonymi przez wszy. Każdy chętnie poddawał się tym bezbolesnym zabiegom dla uchronienia się przed tyfusem.

Podczas wymarszu z Warszawy nie odmawialiśmy żadnemu mężczyźnie, dołączającemu do naszych oddziałów, ochrony przed Niemcami. Tą drogą do naszych szeregów przedostały się niestety także elementy przestępcze, które po wyzwoleni zaczęły tworzyć szabrownicze a nawet bandyckie grupy. Przylgnęła do nich nazwa „Rakietowcy”. Również w monachijskiej grupie był zespół „Rakietowców”. Zaopatrzeni oni byli w samochód, motocykl z koszem i broń. Z przyjemnością dowiedzieliśmy się, że na skutek pozyskania informacji o przybyciu ekipy z kpt. „Halem”, którego sława pogromcy przestępców w Powstaniu Warszawskim była im dobrze znana, grupa ta na krótko przed naszym przybyciem opuściła Monachium.

Wkrótce do naszego zespołu dołączył b. więzień z Dachau, ksiądz proboszcz porwany gdzieś w okolicach Częstochowy. Straszliwie wychudzona postać , chodzący szkielecik, proponował swe usługi jako kapelan. Od tej chwili na apelach wprowadziliśmy śpiew tradycyjnych pieśni religijnych. Nasz kapelan urządził mały ołtarzyk i codziennie rano odprawiał nabożeństwo dla czujących potrzebę pomodlenia się, podziękowania bogu za ocalenie.

Po kilku dniach płk. Tomaszewski zawitał do nas w drodze powrotnej z Bambergu. Nie mógł wyjść ze zdumienia, iż w tak krótkim czasie zastał zmiany, których nie spodziewał się za możliwe do osiągnięcia w ciągu miesiąca.